Call of Duty: Vanguard - sprawdzona formuła w oczekiwaniu na Modern Warfare
Premiera nowej odsłony Call of Duty to jeden z najbardziej wyczekiwanych dni wśród wszystkich miłośników sieciowych FPS-ów.
A tegoroczna część, zatytułowana Call of Duty: Vanguard, to dodatkowo nie lada gratka dla osób zainteresowanych okresem drugiej wojny światowej. Najnowszy COD powraca do starego, sprawdzonego w grach okresu historycznego. I jest to w zasadzie jedna z najważniejszych kwestii, bo w samej rozgrywce większych zmian trudno się dopatrzeć. Co jest i zaletą, i wadą zarazem.
W przeciwieństwie do największego konkurenta, jakim jest Battlefield, Call of Duty nie rezygnuje z kampanii dla pojedynczego gracza. Choć single player nie jest tak ciekawie poprowadzony jak w Call of Duty: Black Ops - Cold War, powinien zadowolić każdego, kto nastawia się na spektakularnie wyreżyserowaną rozwałkę. Gra w kolejnych rozdziałach przenosi nas na rozmaite, drugowojenne pola walki. Biegamy ulicami Stalingradu po nalocie nazistów, latamy myśliwcem i strzelamy pod Midway, stawiamy czoła wrogowi w spiekocie pod El Alamein, wreszcie bierzemy udział w bitwie o Tobruk.
Co i rusz przenosimy się między wydarzeniami z końca wojny a retrospekcjami czwórki głównych bohaterów. Naszym głównym wrogiem jest Herman Freisinger, nazistowski psychopata wzorowany na prawdziwej postaci - Heinrichu Müllerze. W kampanii nie brakuje ani emocjonujących strzelanin, ani spektakularnych ujęć, ani wręcz hollywoodzkich momentów. Jednak to z grubsza dokładnie to, czego można się było spodziewać, bez żadnych niespodzianek. Nie zaskakuje także czas potrzebny na ukończenie wszystkich rozdziałów. Nie zajmie wam to więcej niż sześć godzin.
Jednak umówmy się, że dla zdecydowanej większości graczy najważniejszą częścią każdego COD-a jest multiplayer. Nie inaczej jest w przypadku Call of Duty: Vanguard. Podczas wieloosobowych starć trudno oprzeć się wrażeniu, że to w znacznej mierze kopia ostatniej (ostatnich?) odsłon. Przede wszystkim mechanika strzelania wydaje się niezmieniona, choć akurat o to do twórców trudno mieć pretensje. Wymiana ognia w COD-zie już od dawna sprawia tyle przyjemności i satysfakcji, że nie sposób wskazać wprost, co jeszcze można w tym aspekcie ulepszyć.
Choć byłbym niesprawiedliwy, gdybym pominął dwie nowinki - sprint taktyczny (bardzo szybki bieg przez krótką chwilę) oraz opieranie broni o elementy otoczenia (to już kiedyś było, teraz powraca). Jednak gdyby ktoś mi nie powiedział, w co gram, i wyłączył wszystkie elementy interfejsu, wystarczyłoby mi pięć sekund, aby zorientować się, że to "stary, dobry COD".
Skoro w mechanice zmian jest niewiele, skupmy na zawartości. Ta już na starcie prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Call of Duty: Vanguard już w dniu premiery zaoferował aż dwadzieścia świetnie zaprojektowanych i atrakcyjnych wizualnie map. Co więcej, możemy je częściowo niszczyć. System destrukcji pozwala na zaskakująco dużo.
Cztery mapy zarezerwowano dla trybu Wzgórze Mistrzów. To nowość, w której ścierają się ze sobą dwu- albo trzyosobowe zespoły. Seria potyczek na niewielkich mapach wyłania w końcu najlepszą z ośmiu ekip. Emocji w nowej formie zabawy nie brakuje. We Wzgórzu Mistrzów jest ich według mnie więcej niż w drugim debiutującym trybie - Patrolu. W tym przypadku mamy do czynienia z wariacją na temat Umocnionego Punktu, w której cel nie jest statyczny, tylko porusza się po mapie.
Call of Duty: Vanguard oferuje też tryb Zombie, ale na tę chwilę trudno go jednoznacznie ocenić. Z jednej strony oferuje to, czego się od niego oczekuje, ale z drugiej nie w aż tak dobrej formie, jak w poprzednich odsłonach COD-a. Jednak trzeba pamiętać, że to na tę chwilę tylko prolog, który z czasem będzie rozwijany.
Call of Duty: Vanguard to jedna z najlepiej wykonanych gier ostatnich miesięcy. Testując go na PlayStation 5, ciągle zatrzymywałem się, aby podziwiać piękne widoki, grę świateł i cieni, efekty cząsteczkowe, ogień, dym, a także wszelkie szczegóły, których na każdej planszy można odkryć całe mnóstwo. Oczywiście najładniej wyglądają misje w kampanii singlowej i tam też mamy najwięcej czasu na przyglądanie się otoczeniu (myślę, że dlatego ukończenie całości zajęło mi nieco więcej niż wspomniane sześć godzin). Całość ponadto bardzo sprawnie zoptymalizowano, dzięki czemu możemy cieszyć się krótkimi loadingami oraz stałymi 60 FPS-ami. Jest też tryb gwarantujący 120 klatek na sekundę, ale dostępny oczywiście tylko dla posiadaczy wyświetlaczy o częstotliwości odświeżania minimum 120 Hz.
Call of Duty: Vanguard nie zaskakuje niczym. To dokładnie taka gra, jakiej oczekiwałem. Jest w niej kilka nowinek, ale z grubsza to ten sam FPS, co rok temu, tylko osadzony w okresie drugiej wojny światowej. Kampania jak zwykle zajmuje nie więcej niż pięć-sześć godzin, za to w multiplayerze - wzbogaconym o dwa nowe tryby i zawierającym aż 20 map na start - czeka was wiele wieczorów z wirtualnym karabinem w dłoniach.